Recenzja filmu

Czarny ocean (2010)
Marion Hänsel
Adrien Jolivet
Nicolas Robin

W oceanie zła

Autorka "Czarnego oceanu" próbuje bowiem zszywać ze sobą kilka małych filmowych esejów, nie mając zarazem pomysłu na to, jak złożyć z nich spójną całość.
"I pamiętaj: naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca". Słowa napisane przez Michała Zabłockiego, które znamy z piosenki Grzegorza Turnaua, puszczane przed seansem "Czarnego oceanu" mogłyby być przestrogą przed filmem Marion Hänsel. Francuska reżyserka odrzuca bowiem klasyczne zasady opowiadania historii, rezygnuje z fabuły na rzecz kontemplacji pojedynczych kadrów i ujęć. Jaki jest cel jej filmowej medytacji? Trudno zgadnąć. Co więcej – zapewne nie wie tego również ona sama. Hänsel nie potrafi się bowiem zdecydować, o czym traktować ma jej opowieść. Autorka "Chmur" stara się więc połączyć trzy historie: o złu, które jest w każdym z nas, o człowieku skonfrontowanym z wielkością natury i o homoerotycznym napięciu między dwoma bohaterami. Sklejając je ze sobą, Francuzka nie potrafi rozwinąć żadnej z nich. Koniec końców zderzamy się z filmem niepełnym, pozbawionym wyrazistych akcentów. Pisząc filmowy esej, Hänsel traci bowiem z oczu przedmiot swojej refleksji, przez co tworzy dzieło tak enigmatyczne, że niezajmujące.

Massina (Nicolas Robin) i Moriaty (Adrien Jolivet) są młodymi marynarzami. Pierwszy, blondyn o mocnych rysach, wygląda jak potomek arystokratycznej rodziny, drugi, ciemnowłosy, zamknięty w sobie, jest outsiderem, typem samotnika. Obaj są członkami załogi francuskiego statku, który na Pacyfiku przeprowadza próby nuklearne. Ich codzienność upchnięta jest w cykl pustych rytuałów. Na statku nie dzieje się nic. Co jakiś czas przełożony zarządzi musztrę albo intensywniejszy rozruch, a raz po raz każdy z marynarzy musi pełnić wartę. Resztę czasu spędzają we własnym towarzystwie podczas dziecinnych zabaw i pustego czekania. Aby je zapełnić, panowie zamknięci na wielkim statku wymyślają coraz brutalniejsze rozrywki.

W enigmatycznym filmie Marion Hänsel to właśnie przemoc urasta do rangi głównego bohatera. Jest wykwitem zła. Małego, niepozornego, pielęgnowanego przez wszystkich. Autorka "Między złem a głębokim błękitnym oceanem" (tytuł jej najgłośniejszego filmu tutaj pasowałby nawet lepiej) przygląda się bowiem temu, jak gościmy w sobie pierwiastki zła, jak podsycamy je, jak dajemy upust agresji. Ta ostatnia wybucha niepostrzeżenie, rodzi się z frustracji i głupoty. Jeden z członków załogi bez powodu przywali drugiemu w twarz, pulchny marynarz będzie się znęcał nad znalezioną kałamarnicą, a okrętowy osiłek wyzwie na bokserski pojedynek dużo mniejszego kolegę, by pobić go na oczach załogi. U francuskiej reżyserki zło jest bezcelowe – wybucha bez ostrzeżenia, nikczemne i niepozorne, pozbawione doniosłości.

Film Hänsel byłby interesującą, choć wtórną przecież, medytacją nad naturą zła, gdyby reżyserka nie rozcieńczyła go w ekologicznym sosie. Zamiast skupić się na opowieści o niepozornym złu, które pozbawione kontroli prowadzić może do rzeczy strasznych, autorka "Czarnego oceanu" kieruje nasz wzrok w stronę relacji łączącej człowieka z naturą. W jej filmie co rusz powracają obrazy przemocy wobec zwierząt. Na zdjęciach przysłanych przez członków rodziny jeden z marynarzy ogląda zabite przez wędkarzy dorodne ryby, w momencie frustracji Massina znęca się nad swym psem (znów jak w "Między złem…" w filmie Francuzki powraca obraz marynarza zajmującego się domowym zwierzęciem), Moriaty w okrutny sposób uśmierca kraby, a kamera z uwagą kontempluje sceny, w których marynarze wyrzucają do oceanu zgniecione puszki po piwie. Człowiek jest tu bowiem egoistycznym niszczycielem, bezmyślnym barbarzyńcą wdzierającym się do harmonijnego świata przyrody.  Jądrowe próby przeprowadzane przez załogę francuskiego statku to jedynie apogeum, smutne zwieńczenie dzieła zniszczenia.

Kino nie musi być podporządkowane dyktatowi ciągłego dziania się. W jego historii pełno jest wstrząsających obrazów, których akcję dałoby się streścić jednym zdaniem, a nawet takich, które klasycznie rozumianej fabuły nie posiadały zupełnie. Także w przypadku najnowszego filmu Marion Hänsel przyczyną jego słabości nie jest ostentacyjna nuda, ale intelektualne rozedrganie i brak artystycznej konsekwencji. Autorka "Czarnego oceanu" próbuje bowiem zszywać ze sobą kilka małych filmowych esejów, nie mając zarazem pomysłu na to, jak złożyć z nich spójną całość. W efekcie otrzymujemy obraz nierówny, pełen mielizn i niepotrzebnego artystowskiego nadęcia.
1 10 6
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones